Po wielokrotnym odrzuceniu nierzadko dochodzi do (pod)świadomego izolowania się.
Nie tak dawno miała miejsce dyskusja dotycząca edukacji osób niepełnosprawnych. Znów pojawiły się głosy za i przeciw tworzeniu oddzielnych placówek oświatowych.
Ja miałam szczęście chodzić do szkoły publicznej, zaczynałam od klasy integracyjnej (gdzie więcej uczniów ma niepełnosprawność), później „na placu boju” zostałam tylko ja, w związku z czym miałam przydzielonego nauczyciela wspomagającego, którego rola polegała na sporządzaniu mi notatek, pisaniu sprawdzianów (mam nieczytelne pismo) oraz przeprowadzania w trakcie przerw (nie poruszałam się wtedy za pomocą balkonika). Długo myślałam (chyba w zasadzie nadal myślę), że było to najlepsze rozwiązanie. Miałam przecież kontakt z rówieśnikami bez niepełnosprawności. Oburzały mnie opinie, jakoby oddzielna edukacja mogła gwarantować lepszy start w „normalny” świat (mniej więcej taką opinię wyraził kiedyś pewien absolwent szkoły dla osób niewidomych).
Ale po głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że może coś w tym jest. Będąc uczniem klasy, w której jest ekstra nauczyciel specjalnie dla Twoich potrzeb i gdzie z oczywistych względów zostajesz w klasie w trakcie przerwy, możesz czuć się trochę inny.
Nie chodzi tu o niechęć ze strony innych uczniów, ale o… No właśnie, o co? Nawet trudno to nazwać, ale jestem prawie pewna, że obecność nauczyciela wspomagającego wytwarzała dodatkowy dystans w stosunku do mnie.
Zarówno na studiach, jak i po ich ukończeniu dodatkowego nauczyciela już nie było, ale uczucie dystansu pozostało. Nazwałam to później mentalnością bycia z boku. Oczywiście, że kluczowe były tu znowu nastawienia obu stron, ale może gdyby tego nauczyciela nie było… Ale co wtedy?
Wtedy jedyną alternatywą byłoby nauczanie indywidualne (skądinąd swego czasu usilnie mi wpierane), które stanowiłoby dla mnie osobistą katastrofę. Dziś jestem bogatsza o tamte doświadczenia i wiem, że oddzielna edukacja może mieć swoje plusy. Zaoszczędzi ona wielu rozczarowań zarówno dziecku, jak i rodzicom.